28.10.2018

18.08.2018 ❤ Historia mojego porodu

18.08.2018
Mia Magdalena
13:27, 51cm, 3200g



17.08 - w piątek - przed godziną 8 rano miałam się stawić na wywołanie porodu, jeśli wcześniej samo nic by się nie zaczęło...
Tak więc pobudka ok 6:00, a bardzo ciężko było wstać, bo dzień wcześniej trudno z tego wszystkiego było zasnąć... Szybki prysznic, w locie zjedzone cos małego i ruszyłam na spacer z psem...
Połowę drogi przeryczałam z rozpaczy, że moj pies zostaje sam w domu i go kilka dni nie zobaczę... Później dołączył do mnie mąż, więc starał się już mnie zagadywać tak, żebym za wiele nie myślała...
Po powrocie upewniłam się czy wszystko mam, pożegnanie z psem pełne łez i o 7:00 ruszyliśmy do szpitala... Oczywiście większość drogi w rozpaczy (chyba hormony już mi hulały i wpadłam w jakiś lęk separacyjny, który po porodzie i powrocie do domu jeszcze bardziej się pogłębił, bo pierwsze 2-4 tygodnie były bez szans, żebym się ruszyła gdzieś bez psa)...
O 7:50 dotarliśmy do szpitala, po czym 7:55 byliśmy już na oddziale i po przyciśnięciu dzwonka otworzyły się drzwi na porodówke...
Zabrali książeczkę ciąży, zaprowadzili na salę porodową i podpieli pod ktg... po półgodzinnym zapisie mieliśmy się udać tuż przed drzwi porodówki na oddział, pod gabinet usg na badanie lekarskie...
Pod gabinetem były już również 3 inne pary do przyjęcia...
Kiedy zobaczyłam lekarkę uśmiechnęłam się tylko w duchu, bo była to znajoma mi twarz (dwa razy kiedy byłam w szpitalu -raz z plamieniem na poczatku i później z bólem w dole brzucha promieniującym przez całą pochwę to właśnie ona mnie badała)...
Oczywiście, kiedy nadeszła nasza kolej i zostaliśmy poproszeni, zostałam przywitana przez lekarkę uściskiem dłoni kiedy się przedstawiała i zaraz po tym słowami "ale my się już chyba znamy?"
W gabinecie wykonała usg, kilka razy mierzyła małą, bo wychodziła jej mniejsza waga jak mojemu lekarzowi 10 dni wcześniej...
Zbadała też na fotelu i w międzyczasie przeprowadziła szybki wywiad, dlaczego miałam się zgłosić przed terminem itp...
Po wszystkim mogłam się ubrać i mieliśmy poczekać w oddziałowym bufecie na ordynatora, który miał podjąć decyzję co do kroków działania... Dowiedzieliśmy się wtedy też, że być może będzie chciał wywoływać dopiero w dniu terminu, więc była szansa na to, że na jedną noc będę mogła wrócić do domu...
Po jakiś 20 minutach, zostałam zaproszona ponownie do gabinetu przez ordynatora, również badanie na fotelu, oraz usg, z którego też wyszło mu, że mała ma 3000g ( mojemu gin 10 dni wcześniej wychodziło 3400g)...
Zapytał, czemu padła decyzja o wywołaniu, po czym również powiedział, że dziwne, że nie dostałam tego terminu na sobotę, bo właściwie wywołują przy heparynie i cukrzycy ciążowej w dniu terminu jeśli nic się nie dzieje, no ale skoro już jestem, to myśli, że możemy już zacząć...
Zapadła decyzja, że w pierwszej kolejności będzie wywoływanie tabletkami, które będę dostawała 3x1, a w ten dzien miałam dostać tylko dwie, gdyż nie zaczynałam od samego rana...
Ordynator powiedział również, że wywoływanie tymi tabletkami może potrwać nawet 6 dni...
Po tej wizycie, przeszłam do sali porodowej, gdzie podpięto mnie pod KTG, a mąż poszedł dopiąć formalności odnośnie mojego pobytu w szpitalu...
Po ok 10 minutach zapisu KTG, kilka minut po godzinie 11 do sali przyszła położna, która przyniosła mi butelke wody, szklankę i pierwszą tabletkę...
A zaraz po niej wrócił mąż... Po kilki minutach zaczęłam czuć pierwsze skurcze, ktore pisały się również na KTG...
W szoku byłam, że mogła ta tabletka tak szybko zadziałać i stwierdziłam, że to pewnie jakieś bardziej bolesne przepowiadacze - przecież lekarz mówił o nawet 6 dniach...
Po godzinnym zapisie, zostałam odpięta i położna poszła zaprowadzić nas do pokoju, w którym miałam być ulokowana na czas pobytu, a który okazał się nie być jeszcze gotowy, gdyż małżeństwo, które go zajmowało dopiero się z niego wyprowadzało...
Powiedzieliśmy, że z racji ładnej pogody idziemy na spacer i za okolo godzine wrócimy (i tak trzeba było zejść do samochodu po torby)...
Podczas spaceru czułam skurcze już nieco bardziej intensywnie jak w czasie KTG i zaczęłam poważnie myśleć, że może to jednak nie przepowiadacze...
Po półgodzinnym spacerze postanowiliśmy iść na obiad... Do dziś pamiętam, że jadłam pyszną zapiekankę ziemniaczano-marchewkową w sosie beszamelowym, który był nieco pikantny...
Juz w czasie tego obiadu ok godz. 13 skutcze czułam wyraźnie i z trochę większą częstotliwością jak do tej pory...
Obiadu nawet nie dojadłam, bo narastające skurcze skutecznie odebrały mi apetyt...
Kiedy wróciliśmy na oddział mój pokój był już gotowy, a na łóżku czekała nawet powitalna karteczka, wraz z czekoladą... Kiedy się już ulokowałam, poszliśmy znów na porodówkę na KTG, na które miałam wrócić po 3 godzinach...
Najpierw zapis... wszystko super, skurcze się pisały, a ja je wyraźnie czułam... Po godzinnym KTG przyszła kolej na badanie manualne... Niestety, dokładnie tak jak przy dwóch porannych badaniach szyjka długa, wycofana, że nie mogli jej dosięgnąć i zamknięta...
Wróciliśmy do pokoju i ja postanowiłam się położyć, a mąż pojechał do domu, do psiaka...
O godzinie 16:30 miałam iść na ponowne KTG, więc chwilę przed postanowiłam skorzystać z toalety... wtedy też zauważyłam na papierze, że odszedł mi spory kawałek czopa wraz z krwią...
Na zapis szłam więc pełna nadziei, że coś się dzieje, ale niestety poza nieregularnymi, ale mocnymi skurczami nic nowego...
O 20:30 miałam wrócić na kolejny zapis...
Po powrocie do pokoju, okazało się że mam współlokatore - bardzo fajna dziewczyna, też na wywołaniu, kilka dni po terminie i również wywołanie tabletkami - także czas póki mąż nie wrócił minął bardzo miło i na plotkach zapoznawczych, a przy okazji łatwiej było mi nie myśleć o wciąż nasilających się skurczach...
Kolo godziny 18 kiedy mąż wrócił, poszliśmy na kolację... zauważyliśmy sporo znajomych twarzy z porannych przyjęć, więc na wywołaniu z tego dnia były nas 4 babeczki jak się okazało...
Kolację zjadł tylko mąż, bo ja o 19 miałam już tak bolesne skurcze, że nie byłam w stanie jeść, a do tego bardzo chciałam znieczulenie podczas porodu i bałam się, że jak się najem to będę później wymiotować, więc wypiłam tylko dwa kubki mleka...
O 20:40 już z bardzo bolesnymi skurczami zostalam podpięta pod KTG...
Pisały się skurcze 70-90% i bolaly już też konkretnie, do tego od popołudnia cały czas odchodził czop z krwią, więc miałam nadzieję, że z szyjka również się coś zaczęło dziać...
O 21:30 zostałam odpięta i zbadano mi szyjkę... niestety porażka... skurcze strasznie bolały, a szyjka cały czas długa i zamknięta...
Zapadła decyzja o tym, że drugiej tabletki już dziś nie dostanę, bo jeśli po tej jednej mam takie mocne skurcze, a zero postępu, to kolejna przyniesie tylko więcej szkody, bo będzie jeszcze bardziej bolało...
W zamian dostałam kroplówke na wyciszenie skurczy, żebym mogła odpocząć i wyspać się przed kolejnym dniem...
Pp powrocie na salę, zostaliśmy również męża sąsiadki, więc powiedzieliśmy we czwórkę i troche poplotkowaliśmy, po czym mąż po 22 pojechał do domu, a ja się położyłam...
Minęło pół godziny, minęła godzina, kroplówka leciała, a skurcze zamiast maleć, jeszcze bardziej się nasilały...
Po północy zadzwoniłam po położną, żeby zapytać, czy może dać mi jeszcze coś przeciwbólowego... Po sprawdzeniu co mam dodane do kropliówki powiedziała, że juz wszystko co mogę przeciwbólowego i rozkurczowego dostać jest w środku i podkręciła kroplówkę mówiąc, że być może mój organizm potrzebuje więcej, żeby poczuć ulgę, ale jeśli nic się nie zmieni, to mam iść na porodówkę na kolejne badanie...
Przed 2 w nocy skurcze były już nie do wytrzymania i regularne, ale byłam tak wykończona całym dniem ze skurczami i niewyspaniem z ostatniej nocy w domu, że nie dałam rady sie zwlec z łóżka... Więc leżałam zaciskając zęby i próbując przymknąć oczy między skurczami...
O godzinie 2:30 były już tak częste, że zaczęłam zerkać na zegarek i szok! Nie dość, że bolało nie do wytrzymania, to były regularnie co 2 minuty!
Kilka minut przed 3 ostatkiem sił zwlekłam się z łóżka i ruszyłam na porodówkę zapytać, czy dostanę jeszcze jakieś przeciwbólowe, bo kroplówka zleciała, a poprawy zero, wrecz było jeszcze gorzej...
Mimo, że miałam kilkanaście kroków do celu, to musiałam dwa razy przystawać, bo miałam wrażenie, że boli już bez przerwy...
Kiedy położna mnie zobaczyła postanowiła, że najpierw badanie i KTG...
W pierwszej kolejności zbadała szyjkę i szok!
Popatrzyła na mnie i pyta, czy na ostatnim szyjka była zamknięta... więc mówię, że tak - długa i zamknięta - na co położna, że w chwili obecnej są już 4cm! i pyta, czy myślałam już z jakich metod łagodzenia bólu chciałabym skorzystać...
Z wielką ulgą, że to juz 4cm odrazu powiedziałam, że chcę PDA!
Położna powiedziała, że w takim razie poinformuje lekarkę, a ja s tum czasie zadzwoniłam do męża, że może wracać bo się zaczęło...
Po chwili przyszła lekarka z formularzem do wypełnienia przed wkłuciem i krótką rozmówkę, a później położna podpięła mnie pod KTG...
Byłam cały czas na stojąco, bo skurcze już ledwo wytrzymywałam, a tak mi było łatwiej jakos złagodzić ból... no i zdecydowanie łatwiej było wypełnić papiery do PDA między skurczami...
W międzyczasie dojechał też mąż, któremu zawdzięczam fotke z porodówki z tego momentu... dokładnie z momentu jak walcze ze skurczem...
Wpadł na sale w popłochu, czy zdążył, a ja sobie tylko pomyślałam "chłopie ile ja bym dała, żeby to tak szybko szło"...
O 4:40 przyszła wkońcu lekarka zrobić wkłucie...
Nie trwało to długo, poszło dosyć sprawnie, dostałam od lekarli pochwałę, że jestem trzecią osobą tej nocy, której robi wkłucie i jedyną, z którą nie bylo problemu z ruszeniem sie itp...
A ja mimo skurczu jak skała, mąż trzymał mnie za ręce, żebym trzymała plecy tak jak mnie ustawili i myślałam tylko o tym, że jeszcze chwila i przestanie boleć, a im szybciej zrobią wkłucie, tym szybciej dostane znieczulenie...
Kiedy już wszystko było gotowe miałam się położyć, podpięli ciśnieniomierz, KTG, oraz oksytocyne, żeby znieczulenie nie wyciszyło akcji i wypuścili znieczulenie... Koło godziny 5 nastąpiła błogość...
Znieczulenie to naprawde coś fantastycznego! W ciągu kilkunastu minut zaczęły mi lecieć oczy ze zmęczenia i tak oto koło 5:30 zapadłam w błogi sen...
Około 7:30 położna zapytała, czy dam radę wstać, żeby iść do toalety się załatwić przed badaniem szyjki, czy nie czuje za bardzo nóg... postanowiłam spróbować i na szczęście z jej pomocą dałam radę przejść te kilka kroków...
Podczas ściągania legginsów kompletnie nie czułam nic w plecach, tyłku, boczkach... Strasznie dziwne uczucie...
Po powrocie do łóżka położna zbadała szyjke, miałam 6cm rozwarcia...
Około 8:00 zaczęłam już lekko odczuwać ponownie skurcze, na szczęście akurat jak zaczęłam je czuć, położna zapytała, czy znieczulenie jeszcze działa, czy dodać...
Oczywiście, wzięłam dokładkę...
W międzyczasie pogadałam z mężem, wysłałam go na śniadanie i kawe i poczytałam forumy...
Kolo 9:30 ponownie położna zapytala, czy dam rade iść do toalety przed badaniem, ale po dokładce znieczulenia już nie bardzo ufałam swoim nogą, więc położna założyła cewnik, żeby spuścić mocz do nerki...
Kiedy skończyła, wyciągnęła cewnik i ponownie zbadała szyjkę... Byłam juz na pograniczu 9-10cm rozwarcia!
Po jakiś 20 minutach położna powiedziała, że musi zabrać zapis KTG i skonsultować z lekarzami, bo mała reaguje na moje skurcze - spada jej tętno... Kiedy wyszła z sali, odrazu powiedziałam mężowi, że będzie cesarka...
Po chwili wróciła i zapytała kiedy ostatni raz jadłam, po czym wyszła, a ja już z całą pewnością stwierdziłam, że zaraz bedziemy się szykować do cięcia...
Po powrocie, czekając na decyzję lekarzy, zaczęła się przyglądać uważnie zapisowi na bieżąco i po 10 minutach stwierdziła, że coś jej nie pasuje... wzięła głowicę mierzącą tętno i zaczęła minimalnie przesuwać ją wraz ze skurczami...
Okazało się, że wraz z nadejściem skurczu, mała przesuwa się kawałek dalej i w tym momencie wskakuje mój puls... Po przesunięciu i zamocowaniu głowicy kilka centymetrów dalej, wszystko wróciło do normy i zapis był znów prawidłowy...
Alarm został odwołany i mogłam rodzić dalej...
Około 10:30 ponieważ znieczulenie zaczęło powoli puszczać, więc dostałam kolejną dokładkę...
O 11:00 mimo, że dopiero chwile wcześniej dostałam kolejną dokładkę znieczulenia, skurcze zaczęły się robić coraz mocniejsze... Zostałam ponownie zacewnikowana do spuszczenia moczu i zbadana... Miałam już pełne rozwarcie i zaczęły się skurcze parte, ale mała nie była jeszcze gotowa...
Położna po badaniu stwierdziła, że za około 2h urodzę, a ja pomyślałam, że to chyba jakiś kiepski żart, że te skurcze mają jeszcze tyle czasu trwac...
Koło godziny 12 miałam już naprawdę dość... skurcze były koszmarne, na KTG zapisywaly się na poziomie 120-140 a ja je czułam jak 200...
Zaczęłam wtedy żałować, że jednak cesarka nie była potrzebna, bo byłabym już po wszystkim...
Położna ponownie mnie zacewnikowała, czego kompletnie nie czułam, tak jak nie czułam tylka, pleców, ale te koszmarne akurcze naturalnie, że tak...
Po spuszczeniu moczu i odcewnikowaniu został przebity pęcherz płodowy i odeszły mi wody, mój mąż naturalnie czuwał i wszystko musiał dokładnie obserwować... A ja w tym momencie poczułam koszmarny ból przy lewym żebrze i nie mogłam złapać swobodnego oddechu...
Okazało się że po przebiciu pęcherza, mała uciekła pod żebra, bo prawa część brzucha nagle zrobiła się pustawa...
Wtedy już przeklinałam dzień, w którym zdecydowałam się na poród sn...
Skurcze były koszmarne, a ja nawet nie mogłam pomóc sobie oddychaniem, bo mała tak mi "siadła", że nie dość, że mialam wrażenie, że łamie mi żebra, to jeszcze ledwo co dałam rade oddychać, bo kazdy najpłytszy oddech bolał strasznie, a co dopiero głęboki...
Musiałam ręką spychać małą na skurczu troche niżej, żeby móc głębiej oddychać...
Przed godziną 13 mała była juz w kanale, a ja poczułam ulgę pod żebrami, jednocześnie czując koszmarny ból przez skurcze...
Byłam już tak wykończona, że jak w amoku powtarzałam, że nie dam rady, mało przy tym nie płacząc...
Męża o mało nie zamordowałam, kiedy na kazdw moje "nie dam rady" powtarzał "kochanie napewno dasz rade"...
W którymś momencie wysyczałam przez zęby "chcesz się zamienić?!" Tu nastała chwila ciszy, wzrok męża skupiony na mnie i nagle padło z jego ust "yyyyy nie", po czym ja rzuciłam "więc jak mówię, że nie dam rady to znaczy, że nie dam!"
Na co położna "och dasz rade!" Wtedy pomyślałam tylko "następna wie lepiej ode mnie!", a mózg aż mi z bólu i nerwów parował...
Położna zapytała czy chcę położyć się na bok to powinno mi byc lepiej, ale mi najlepiej było jednak na plecach...
Musiała wyjść na chwile do lekarzy, ale powiedziała, że prócz męczenia się mogę również przeć...
Pomyślałam jak mogę, to proszę bardzo i ambitnie na każdym skurczu parłam, zapierając się rękoma o uchwyty na łóżku do utraty tchu...
Po kilku minutach położna wróciła, zajrzala jak ma się sytuacja i wykrzyknęła "dobra robota! Kilka minut i widać już włosy", po czym powiedziała, abym dalej parła, bo super mi idzie, a ona musi wyjść bo ktoś dzwoni, żeby wejść na porodówke (był straszny ruch, bo wiele ciężarnych koniecznie chcialo urodzić w ten dzień, ze względu na datę) i zaraz wraca...
Pomyślałam sobie wtedy "widać włosy a ona wychodzi?!"
Ale przyszedł kolejny skurcz, a ja znów parłam ile sił...
Skurcze byly tak bolesne, że wzięłam się na ambicje - im szybciej wyprę dziecko, szybciej przestanie boleć...
Po kilku minutach wróciła i powiedziała, że już blisko końca...
Proponowała zmiane pozycji itp, ale ja chciałam już poprostu urodzić i poczuć ulgę...
Oczywiście mąż cały czas biegał dookoła mnie, wszędzie zaglądał, był nakręcony jak katarynka, co chwile pytal czy mnie pomasować, potrzymać za rękę, pogłaskać... a za kazdym razem jak położna zaglądała, leciał też popatrzeć...
W szoku bylam, bo on to z tych mdlejących na widok rozcietego lekko palca, a tu taka niespodzianka...
I nagle otworzyły się drzwi do sali, w ktorych stanęła ona - lekarka, która przyjmowała mnie w listopadzie na oddział z hiperstymulacją i prawie płakała, kiedy zapytana o historie starań, która doprowadziła nas do ivf jej opowiadałam...
To ona powiedziała, że postawią mnie na nogi do dnia transferu...
Łzy napłynęły mi do oczu ze wzruszenia, że to akurat ona odbierze mój poród...
A lekarka widząc mnie zapytała, czy to poród z tamtego transferu (wpisując mnie, powiedziała, że ma nadzieje, że wrócę w sierpniu do porodu)
Wtedy dostałam podwójnych sił do parcia i po kilku skurczach poczułam straszny ból w kroczu, a ani jednego skurczu...
Położna powiedziała, że główka do połowy już wyszła i zapytała, czy chce pomacać... Noe chciałam macać, chciałam, żeby wróciły skurcze i jak najszybciej mieć to za sobą...
Kiedy poczułam kolejny skurcz, zaczęłam przeć i poczułam nagle ulge kiedy wyszla główka i zarazem w jednej sekundzie poczułam jak mała ze mnie wylatuje jak ryba, która wyśliznęła się z rąk...
13:27 wtedy usłyszałam płacz naszej córeczki... mój mąż zalał się łzami, płakał jak bóbr, całował mnie i dziękował, że byłam taka dzielna i dałam mu tak piękną córeczkę...
Zaraz po przetarciu mała wylądowała na mnie... była taka maleńka i głośna... po minucie odrazu złapała za piers, a położna ściągnęła siare z drugiej do strzykawki i powiedziała, żebyśmy jej dali kiedy skończy ciągnąć z piersi...
Leżałyśmy sobie tak dwie godziny, a w tym czasie urodziłam łożysko, którego oględziny mąż robił razwm z położną haha (w szoku byłam, że nie padł), przeciął też pępowine...
Jakieś 20 minut po wszystkim na salę weszła inna położna z pytaniem do naszej i przy okazji nam pogratulowała, po czym zapytała "co się urodziło", na co dumny mąż odparł "córeczka!"... W tym momencie spojrzał na mnie, na naszą położną i dodał "chyba?! Nawet nie sprawdziliśmy"... Poerwsze co, po tych słowach, wraz z położną spojrzeli pod przykrycie, po czym mąż z wielkim uśmiechem i ulgą w głosie powiedział "córeczka"...
Kiedy zaczęli przygotowywać mnie do szycia, bo okazało się, że pękłam w środku, to już go przerosło i poszedł na kawe i obdzwonić rodzinę...
Lekarka zapytała, czy chce jeszcze znieczulenie do PDA do szycia, czy miejscowe... Wzięłam miejscowe, bo po tym jak mała się przecisnęła i ustały skurcze poczułam taką ulgę, że nawet nie czulam ukłucia igły prawie wcale...
Około 16:30 położna z mężem wzięli małą do mierzenia, ważenia itp, a ja nadal odpoczywałam...
Kiedy już mała była ogarnięta i w ramionach tatusia, położna zapytała, czy chce iść z nią pod prysznic, nim przewiozą mnie do pokoju...
Stwierdziłam, że nie wiem czy dam radę i może lepiej pójdę później z mężem...
Położna wyciągnęła wkłucie do PDA i powiedziała, że i tak muszę iść do toalety oddać mocz jeśli mi się uda to wyciagnie tez wenflon, a jeśli nie to musi go jeszcze zostawić...
Kiedy wstałam, mimo 3 podkładów chlusnęło ze mnie jeszcze tyle wód i krwi, że miałam w tym całe nogi, skarpetki i cała podłoga była zafajdana...
Mój mąż rzucił wtedy tylko "kochanie może idź się lepiej wykąpać"...
No to poszłam w asyście położnej pod prysznic, a pozniej świeżą, szczęśliwą i zarazem tak samo zmęczoną jak i nakręconą, z córeczką w ramionach położna wraz z pomocą męża przywieźli mnie do mojej sali...

Cały pobyt w szpitalu byłam wśród pacjentek bardzo sławna, jako ta, ktora urodziła po jednej tabletce hahaha...
Niejednokrotnie byłam zaczepiona stwierdzeniem "to ty jesteś ta od jednej tabletki prawda?" 😂

Ostatnia wizyta u ginekologa

7.08 miałam kolejną wizytę u mojego ginekologa prowadzącego...

Na KTGskurcze ok 50-60% także nic wielkiego... mała ruchliwa jak zawsze...
Szyjka nadal długa i zamknięta, łożysko idealne...
Córeczka 3400g i idealnie ułożona do porodu, GBS ujemny...

W związku z tym, że za 10 dni mam stawić się w szpitalu, była to moja ostatnia ciążowa wizyta u ginekologa... Kolejna po połogu...

Cieszę się, że zaraz córeczka będzie z nami, ale jednocześnie strasznie mi smutno, że moja przygoda z ciążą się kończy... Zdecydowanie zbyt szybko to zleciało...

Ostatnia wizyta u diabetologa

25 lipca miałam wizytę u diabetologa...
Wszystko było w jak najlepszym porządku, wyniki super, więc pani diabetolog postanowiła, że  w tej ciąży widziałyśmy się po raz ostatni, ponieważ nie ma potrzeby kolejnych...
Jeśli po porodzie cukier będzie w porządku, mam ok 12tyg po porodzie powtórzyć jedynie krzywą, żeby sprawdzić, czy napewno wszystko wporządku...

Wizyta przedporodowa w szpitalu

16.07 mieliśmy termin w szpitalu na wizytę przedporodową...
Na umówioną godzinę stawiliśmy się w szpitalu, po czym po chwili oczeliwania zostaliśmy poproszeni przez lekarza do gabinetu...
Tam zostało wykonane badanie ginekokogiczne, zrobione usg i przeprowadzony ogólny wywiad, oraz rozmowa...

Badanie ginekologiczne super, na usg mala 2700g i lekarz powiedział, że będzie miała długie nogi...
Łożysko super, nadal I stopnia, ułożenie małej też idealne do porodu SN...

Porozmawialiśmy na temat porodu, tego, że biorę heparynę oraz insulinę, moich obaw, opcji łagodzenia bólu i takich podobnych...
Dodatkowo otrzymałam informację co mam zabrać do szpitala (okazuje się, że  niewiele, bo jedynie jakieś wygodne ubrania i kosmetyki dla mnie i to wszystko, bo podklady poporodowe i higieniczne, majtki siateczkowe, wszystko co dla dziecka zapewnia szpital)...

Stanęło na tym, że będziemy próbować porodu siłami natury, bo wszystko wskazuje na to, że próba powinna być zakończona sukcesem... Znieczulenie oczywiście PDA i innego nie biorę pod uwagę...
Z racji chorób współtowarzyszących (cukrzyca ciążowa z insuliną oraz podwyższona lipoproteina a z heparyną) nie chcą, abym ciążę przynosiła...
W związku z tym, w szpitalu mam się stawić dzień przed planowanym terminem porodu o ile coś się nie zacznie dziać wcześniej, czyli 17.08, odrazu na porodówce i będziemy poród wywoływać...

Także od dziś mała ma równy miesiąc, żeby wykurzyć się sama z brzuszka, w innym wypadku będą wykurzać ją lekarze...

Zaczyna się wielkie odliczanie...